Jak najlepiej zdobywać szczyty?
Domyślam się, że dla wielu z Was tytuł jest po prostu abstrakcyjny, ale to najlepsze słowa opisujące moją wyprawę na Górę Waszyngtona (Mount Washington)! 😀 Wspomniana górka ma tak naprawdę 1917 n.p.m. i jest najwyższym szczytem Gór Białych (White Mountains) i jednocześnie w New Hampshire. Na wycieczkę namówiła mnie wówczas moja koleżanka (Ewelina) z Campa, zaprawiona góralka. Byłam żądna przygód, ale z drugiej strony obawiałam się chodzenia po górach. Ani nie miałam ze sobą butów, ani jakiegoś wielkiego doświadczenia, itp. Pomimo, że mieszkam w Krakowie, zawsze było mi bliżej nad morze niż w góry. Oczywiście ciekawość zwyciężyła, a Ewelina powiedziała, że sobie poradzę. W końcu kiedyś trenowałam pływanie dwa razy dziennie, więc potężny wysiłek fizyczny mi nie straszny. Uwierzyłam w siebie, założyłam moje najlepsze sneakersy od Lacoste za kostkę, ubrałam krótkie spodenki i t-shirt, a do plecaka zabrałam cieplejsze rzeczy. Wiecie co? Miałam w życiu wiele ciężkich treningów, po których umierałam, ale wejście na tą górę było dla mnie najcięższym treningiem w całym moim życiu.
Przygotowania
New Hampshire to dość mało znany stan w USA. Prawdopodobnie sama nigdy bym się tutaj nie znalazła, gdyby nie przydzielenie na Campa (w ramach programu Camp America) w tym miejscu. Pod sam koniec pracy na Campie, udało nam się złapać trochę wolnego, żeby wyruszyć na całodniową podróż w góry. Oczywiście był to pomysł Eweliny, bo ja, laik „górowy” w życiu nie wpadłabym na taki pomysł. 😀 No, ale zgodziłam się. Nie miałyśmy GPS, więc przed wyjazdem zrobiłam Print Screeny drogi i dokładnie przeanalizowałam trasę. Dotarcie do celu miało nam zająć 3h – więc jak na początkującego kierowcę, już sama trasa dość ciężka. Problemem był też fakt, że nie mogłyśmy tak daleko odjeżdżać od Campa. Dlatego naszym przełożonym powiedziałyśmy, że będziemy trochę bliżej… ;D Oczywiście, dałyśmy też znać naszym współlokatorkom gdzie jedziemy, żeby „w razie czego” wiedzieli gdzie nas szukać.
No to jedziemy na Mount Washington!
Wstałyśmy koło godziny 8;00. Wiem, że trochę późno, ale jak przez cały okres wstaje się o 6;30 to wiadomo, że jak jest szansa pospać dłużej to się z niej korzysta? 😀 Poza tym, chciałam być jak najlepiej wypoczęta! Zdawałam sobie sprawę z tego, jak ciężki dzień mnie czeka. Kilkadziesiąt minut później wsiadłyśmy do naszego Chevroleta Tahoe i ruszyłyśmy w drogę.
Ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu podróż minęła szybko i bez większych niespodzianek! Udało nam się nie zgubić i w miarę szybko dojechać. W końcu dostrzegłyśmy znak informujący o parkingu Mount Waschington. Jak bardzo się zdziwiłyśmy kiedy wjazd na niego był płatny i to dość dużo. Szybko się jednak okazało, że był to wjazd na samą górę! Tym razem zdziwiłyśmy się jeszcze bardziej, bo nie przypuszczałyśmy, że można wyjechać na samą górę autem. Przez chwilę miałam ochotę to zrobić, ale widząc zapał Eweliny, nawet nie wydusiłam z siebie słowa. 😀 Tymczasem strażnik poinformował nas, że jak pojedziemy dalej prosto, to zaraz będzie parking darmowy z wejściem na szlak. Rzeczywiście, tak było!
Tuckerman Ravine Trail
Pomimo, że przyjechałyśmy dość późno, na parkingu nadal było mnóstwo wolnych miejsc. Podróż nie była aż tak męcząca jak się tego obawiałam, ale to wszystko za sprawą automatu! Podróż automatem to naprawdę spore ułatwienie, zwłaszcza dla początkujących kierowców. 🙂
Wejście na szlak było oznakowane dużą tablicą. Na niej widniała mniejsza tabliczka z napisem „open”. Wszystko fajnie, ale była jeszcze jedna tabliczka ostrzegająca o niebezpieczeństwie – śliskie kamienie, osunięcia, itp. Trochę się wystraszyłam, ale Ewelina znowu podziała na moją głowę, mówiąc, że to głównie w zimie jest tak niebezpiecznie. 😀
Długość szlaku to ok 6,6 km. Z tym, że jak to znalazłam w jednym miejscu – szlak często dzielony jest na dwie części. Pierwszy z nich to trasa do schroniska, które jest położone na 3,9 km. Trasę określa się, jako idealną na weekendowy wypad z rodziną. Natomiast, reszta szlaku jest „dla wojowników”. Uwierzcie mi, że gdybym wiedziała, że tak opisują ten szlak, to zastanowiłabym się pięć razy czy na niego wejść!! 😀 Tymczasem, nadal byłam w błogiej nieświadomości. Jedyne co wiedziałam, to to, że trasa zajmie nam ok 7 h w dwie strony. Tak też znalazłam na innych stronach – szlak do pokonania w 5-9 h.
Pierwsza część szlaku
Mount Washington powitał nas naprawdę piękną pogodą. Lepszej nie mogłyśmy sobie wymarzyć. Początki szlaku są naprawdę przyjemne. Idziemy sobie po ścieżce, która zapewne została stworzona z myślą o tych, którzy na początku chcą się dostać tylko w okolice wodospadu. My również robimy tutaj krótki postój na zdjęcia. Nie tracąc jednak zbyt wiele czasu, ruszamy dalej przed siebie. Dla mnie, nawet ta pierwsza część trasy nie była aż taka łatwa i przyjemna. Głównie idzie się po kamieniach, które lubią uciekać spod nóg. Łatwo tutaj skręcić sobie nogę. Na dodatek, nie ma też spektakularnych widoków. Do samego schroniska otaczają nas gęste lasy, więc tak naprawdę nie widać nawet jak wysoko już jesteśmy. Do tego momentu szło mi całkiem nieźle, choć Ewelina zostawiła mnie daleko w tyle. 😀 Nie ukrywam, chodzę dość wolno, a pomimo tej „łatwej” i „przyjemnej” trasy byłam już mocno zmęczona! 😛
Część dla „wojowników”
Jednak prawdziwa walka ze słabościami zaczęła się dopiero tutaj. Pomimo, że miałam już za sobą ponad połowę szlaku, to dopiero teraz zaczynały się „prawdziwe schody”. Ścieżka, tak jakby zniknęła, a w zamian za nią pojawiły się wysokie kamienie, po których trzeba było się wspinać. Czasami wchodziłam na czworaka, bo było tak stromo, że obawiałam się już o własne życie. 😀 Przecież ja nawet dobrych butów nie miałam!!!! Przynajmniej dotarłyśmy w końcu na widowiskową część trasy. Tuż obok kamieni, po których się wspinałyśmy, spływał niewielki strumień wodospadu. Z dołu nie wyglądał on jakoś zniewalająco, ale już z góry był po prostu bajeczny. Generalnie, to cały czas żyłam świadomością, że jak wejdę nad wodospad, to będzie już koniec. Naprawdę umierałam już na tej trasie. Kiedy w końcu się udało, prawie zalałam się łzami. Jeszcze została jedna, bardzo ostra ściana, bez ścieżki, wyłożona tylko ruchomymi głazami.
Usiadłam na jednym z nich zastanawiając się co robić. Popłakałam się ze zmęczenia, a Ewelina stała się moim najgorszym wrogiem. 😀 Dobrze, że poszła sama na szczyt, bo miałam ochotę wytargać ją za włosy i powyzywać, że mnie na to wszystko namówiła. No nienawidziłam jej najbardziej na świecie w tamtym momencie.
Ostatkiem sił na szczyt
Obserwatorium na Mount Washington migało mi tam gdzieś rozmazane na samym szczycie. Wiedziałam, że jest już tak niedaleko, a jednak był to najdłuższy odcinek trasy dla mnie. Przeszłam 10 kroków i znowu usiadłam na kamieniu zalana łzami. W sumie, to nie wiem czemu płakałam. 😀 Targały mną skrajne emocje i jednocześnie potężne zmęczenie. W tym samym czasie Ewelina była już na szczycie, ale ja sobie tak siedziałam i dalej płakałam. W końcu wstałam i stwierdziłam, że poddać się w takim miejscu byłoby największą głupotą, a Mount Washington jest już w moim zasięgu. W między czasie, kilka razy zagrzmiało, a ja będąc już na dość płaskim terenie, stałam się łatwym łupem dla pioruna… Także miałam dodatkową motywację. 😀 😀
Nie patrząc w górę, powolnym krokiem zaczęłam się wspinać na szczyt. Zobaczyłam Ewelinę, która już schodziła, ale jak mnie zobaczyła to krzyknęła, że już niedaleko i zawróciła. Faktycznie. Minęło 5 minut i siedziałam już obok niej na krawężniku. Byłam ledwo przytomna. Za nami parkowały auta na parkingu przy obserwatorium, do którego można podjechać za opłatą. Nie rozumieli oni zatem mojego dramatu, który rozegrał się na trasie. 😛
Zbyt zmęczona na szczęście
Osiągnęłam wielki sukces. Choć tam na górze, na 1917 m n.p.m. nie byłam jeszcze tego świadoma. Był to mój drugi szczyt, na który weszłam (kilkanaście dni wcześniej, zdobyłam w New Hampshire o połowę mniejszą i znacznie łatwiejszą Mount Cube). Wiem, że bardzo ryzykowałam idąc w nieodpowiednich butach i na dodatek bez żadnego doświadczenia. Wejście na szczyt, wraz z odpoczynkiem zajęło mi ponad 4 godziny.
Trzeba było jeszcze zejść, co też porządnie dało mi w kość. Z każdym krokiem moje nogi były coraz mniej stabilne. Chwiałam się na nich, jakby były z galarety. Na dodatek, zaczął nas gonić czas. Trzeba było zejść z trasy jeszcze przed zachodem słońca – nie miałyśmy żadnych latarek przecież!! O ile dla Eweliny nie był to problem, to ja bałam się, że już nie zdążę.
Na szczęście udało nam się bezpiecznie zejść na 40 min przed zachodem słońca. Tyle tylko, że ugryzła mnie muszka w kącik oka, co na drugi dzień spowodowało ogromną opuchliznę pod okiem. Na szczęście podziałały na mnie leki odczulające, podane przez pielęgniarkę na Campie.
O dziwo, tu na dole odczułam większą satysfakcję niż tam na szczycie Mount Washington. Wiedziałam, że to już koniec i nawet znowu polubiłam Ewelinę tak jak przed przyjazdem. 😀 Właściwie, to jestem jej wdzięczna, bo teraz kiedy siedzę wygodnie w fotelu i o tym wspominam to aż łezka mi się w oku kręci, że mi się udało, że to zrobiłam!
Powrót na Campa
Kiedy usiadłam wygodnie na siedzeniu za kierownicą ruszyłam czym prędzej w stronę Campu. Była już niemal 19 godzina, a przed nami była przecież jeszcze 3 godzinna podróż. Tym razem nie była ona tak lekka i przyjemna jak w poprzednią stronę. Zrobiło się ciemno, a moje oczy ledwo co widziały. Od razu też zwolniłam i w związku z tym wlekłyśmy się jak żółwie. Ewelinie nie pozwoliłam spać, bo miała razem ze mną pilnować drogi. Jechałyśmy tak 3,5 h. Wróciłyśmy ok. 22;30. Zebrałam się ostatkiem sił na prysznic i padłam na łóżko. Z tego zmęczenia przez godzinę nie mogłam zasnąć, ale w końcu i to mi się udało. Miałam jeszcze w głowie tą myśl, że przecież jutro o 6;30 muszę być już w kuchni gotowa do pracy…
Podsumowując Mount Washington
Dzięki Ewelinie zrobiłam coś, na co prawdopodobnie sama w życiu bym się nie zdecydowała. Jestem dumna z siebie, bo wiem, że pokonałam tam w trasie swoje słabości. Cieszę się też, że nie powiedziała mi prawdy, że szlak jest ciężki (według tej strony, jest to przedostatni szlak w skali trudności), tylko, że dam sobie radę – no bo dałam! Wiem, że zdobywanie tak wymagającej góry jaką jest Mount Washington w sneakersach za kostkę nie jest zbyt mądre, ale uwierzcie mi! Jadąc na Camp America nie sądziłam, że odbije mi na tyle, żeby zdobyć po raz pierwszy w życiu taką górę. Czy mi się spodobało chodzenie po górach? 🙂 Cóż, ciężko powiedzieć. Wydaje mi się, że mam do tego takie samo podejście jak przedtem. Jak się trafi jakaś okazja, to w sumie czemu nie? 😀 Ale wierzcie mi, że po zdobyciu Mount Washington, przez kilka dni w ogóle nie chciałam słyszeć słów góra albo góry. 😀
Jeśli chcecie poczytać jeszcze więcej o szlaku to polecam ten wpis.
Podobał Ci się wpis? Chcesz nas docenić? Zostaw serduszko/komentarz pod postem lub polub nas na facebooku albo zaobserwuj na Instagramie. Ciebie nic nie kosztuje, a nas do dalszej pracy motywuje! 🙂 <3
Brak komentarzy