Ameryka Płn Camp America New Hampshire Programy Studenckie USA

Camp America – typowy dzień

23 lutego 2017
Camp America – typowy dzień

Pierwszy wyjazd do Stanów w ramach programu studenckiego to nie tylko przyjemność i zabawa, ale także wiele stresu, obowiązków i starannego przygotowania do wyjazdu. Ten wpis ma na celu uświadomienie przyszłym pracownikom campów lub innych programów tego typu, czego mogą się spodziewać, co warto wiedzieć przed wyjazdem i jak się do niego przygotować. Opisując Wam swój typowy dzień na campie przedstawię tym samym najważniejsze informacje, które warto znać przed wyjazdem w takie miejsce. W końcu Wasz wyjazd musi być udany, ze względu na niesamowitą przygodę jaka Was czeka 🙂 . Niebawem, w osobnym poście opisze także jak wybrać i gdzie znaleźć programy umożliwiające wyjazd do USA, a także jak złożyć aplikacje na Camp America. Tymczasem zapraszam do pamiętnika z Camp Merriwood, czyli typowy dzień na Campie!!

Gdzie jesteśmy?

Zlokalizujmy się najpierw na mapie. Jesteśmy w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, zaraz przy granicy z Vermont, ale jeszcze w New Hampshire. W stanie, w którym mieszka zaledwie milion osób, a podatek wynosi 0%. Stąd w sklepach do cen na regale nie doliczamy dodatkowej kwoty w formie podatku, jak ma to miejsce w innych stanach. Różnica czasu z Polską wynosi sześć godzin do tyłu.

New Hampshire

Witamy na Camp America!

Zanim jednak opowiem Wam o swoim typowym dniu, podzielę się z Wami moimi pierwszymi doświadczeniami. Tak więc po wylądowaniu w Bostonie, musiałyśmy kupić bilet na autobus, który miał nas zawieść do Hanoveru w New Hampshire. Koszt podróży został nam zwrócony przez dyrektorów campa, którzy nie mogli nas odebrać z Bostonu. Po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do celu.  Czekała na nas właścicielka Campa, która zabrała nas do naszego nowego, dwu miesięcznego domu. Po 45 min jazdy byliśmy w końcu w naszym docelowym miejscu – w lesie, nad jeziorkiem otoczonym niewielkimi górami. Pomiędzy drzewami znajdowały się nasze domki, jadalnia i łazienki. Żadnych sklepów, tylko sama natura i pojedyncze, prywatne domki wypoczynkowe. Tuż obok znajdował się podobny Camp do naszego, tylko, że męski. Ale o tym porozmawiamy później 😛

Przyjechaliśmy późnym popołudniem, idealnie na kolacje. Po posiłku zakwaterowali nas do jednego z domków z widokiem na jezioro. Całkiem przyjemnie, ale powierzchnia pomieszczenia pozostawiała sporo do życzenia. Na szczęście przenieśli nas do dużo większego domku, bo okazało się, że kilka osób nie przyjedzie więc możemy zamieszkać w domku 7 osobowym (dla naszej 4 był to prawdziwy luksus!). Tak więc mogłam kręcić hula hop w domku i wykonywać inne interesujące ćwiczenia na jego powierzchni 😀

To nie jest nasz domek, ale wszystkie wyglądały bardzo podobnie😊

Takie widoki miałyśmy z domku 😉

Takie widoki miałyśmy z domku 😉

Kuchenny dress-code

Zanim ruszymy na kuchenny podbój, warto przemyśleć jak się na niego wyszykować. Jak to w kuchni bywa, kilka zasad trzeba przestrzegać. Po pierwsze, to zawszę związane włosy. Po drugie to pełne buty. Crocsy dozwolone, ale najlepiej mieć jakieś stare adidasy. Raz, że lepiej się biega po kuchni, dwa, że chronią przed urazami. Po trzecie to nosić ubranie, które nie żal nam zniszczyć. Miejcie to na uwadze, kiedy będziecie się pakować. Ja, większość swoich kuchennych rzeczy wyrzuciłam po campie. Łącznie z butami, które nabawiły się nawet dziur w podeszwie 😉

Master Chef

Pobudka 6:30 – przygotowujemy śniadanie

Typowy dzień na campie – czas, start! Nie ma zlituj. Pomimo bardzo długiej podróży, następnego dnia zaczynamy nasz dzień już od 6;30. W kuchni mamy być o 7:00, więc idealnie 30 min na dobudzenie się i szybkie ogarnięcie. Musiałyśmy się szybko uczyć gdyż za niecałe 4 dni miało nam się zwalić na głowę ok 200 dzieciaków. Byłyśmy w 4 + 1 kucharz główny (który nas zatrudniał) + 1 prawa ręka kucharza. Na początku chodziłyśmy wszystkie, żeby szło nam szybciej i żebyśmy wiedziały o co w tym wszystkim chodzi. Do naszych zadań należało przygotowanie i pokrojenie owoców, nakrycie stołów oraz wyniesienie na jadalnie jedzenia. Zazwyczaj trwało to 20 min i potem miałyśmy czas na zjedzenie śniadania. Oczywiście dostęp do jedzenia miałyśmy 24/7 więc mogłyśmy jeść kiedy chciałyśmy i ile chciałyśmy. Na śniadanie nie było zbyt dużego wyboru. Głównie owoce, biały serek topiony, masło orzechowe, tosty, płatki i czasem placki, gofry, naleśniki lub kiełbaski. 

Po śniadaniu dzieci znosiły naczynia, które my musiałyśmy umyć i ponownie rozłożyć na stoły. Całe to zmywanie, pakowanie jedzenia, czyszczenie stołów i ponowne nakrycie zajmowało nam ok 40 min. Zależało nam na szybkim sprzątaniu bo od tego zależała długość naszej przerwy.

Pierwsza przerwa

Zależnie od tego co było do przygotowania, w kuchni musiałyśmy być o 11:30 lub o 12:00. W między czasie, miałyśmy trochę czasu dla siebie. Co wtedy robiłyśmy? Cóż… Dużo zależało od pogody i naszych chęci. Czasami siedziałyśmy po prostu na necie, który był dostępny tylko w 1 domku. Innym razem spalałyśmy kalorie na rowerze, pływając w jeziorze lub po prostu na kajakach. Tak więc poznałyśmy całą okolice i to całkiem dobrze, zarówno od strony lądowej jak i morskiej. Sprzęt sportowy był do naszej dyspozycji, ale oczywiście dzieci miały pierwszeństwo. Zazwyczaj nie było z tym problemu gdyż sprzętu było bardzo dużo i mogłyśmy spokojnie z niego korzystać niemal o każdej porze.

Czasami śniadanie było tylko jednym posiłkiem, ponieważ Camp wyjeżdżał na całodniowe wycieczki. My też mogłyśmy się zabrać. Pojechałyśmy raz do Parku Rozrywki gdzieś w New Hampshire. Nie musiałyśmy za to płacić. Jednak, Park Rozrywki był taki sobie 😛 Ogólnie mało w nim było atrakcji i bardziej był przeznaczony dla małych dzieci. Była też raz wycieczka do Otwartego Parku Wodnego. Niestety, ze względu na kiepskie samopoczucie nie pojechałam do niego.

Po śniadaniu, raz w tygodniu w specjalnych workach zabierali nam rzeczy do prania. Osobiście lepsze rzeczy polecam prać ręcznie, gdyż nigdy nie wiadomo w jakim stanie wrócą 😛 Choć nam nigdy nic nie zaginęło, ani nie zostało zniszczone, to i tak wrzucałyśmy tam bieliznę i mniej wartościowe dla nas ubrania. Na Campie też była pralka i korzystałyśmy z niej, kiedy wszyscy już wyjechali, a my jeszcze siedziałyśmy ostatni tydzień.

W trakcie przerwy! 🙂

W trakcie przerwy! 🙂

Obiad 

Czas mijał nam bardzo szybko, więc niebawem z powrotem byłyśmy w kuchni. Nie miałyśmy zbyt skomplikowanych zadań. W głównej mierze przygotowywałyśmy sałatki, nakrywałyśmy stół, kroiłyśmy ciasta lub nakładałyśmy jedzenie. Powiedziałabym, że były to takie bardziej kelnerskie zadania. Więcej roboty miałyśmy zawsze po posiłku, kiedy to szybko trzeba było posprzątać, gdyż obiad jadłyśmy dopiero po robocie. Poza tym – im szybciej skończyłyśmy, tym dłuższa przerwa 😉 .  Obiady w przeciwieństwie do śniadań, wyglądały znacznie lepiej. Aczkolwiek, jak to w Stanach bywa, nawet na Campie, często jedliśmy hamburgery lub inne, nie do końca zdrowe jedzenie. Nie ukrywam, że było ono smaczne, ale często brakowało mi naszego, polskiego jedzenia (zwłaszcza chleba, którego w USA przez cały wyjazd nie widziałam – tylko tosty i bajgle). Jeżeli chodzi o mnie, to ja najbardziej lubiłam robić Casadia. Nie dość, że były pyszne, to jeszcze piękne prezentowały się na tacach jak je serwowałyśmy. Z deserów, najbardziej lubiłam truskawki w czekoladzie! Ah, do tej pracy to każda z nas się rwała, a ile truskawek się wtedy zjadło 😀 😀 😀

Casadia

Dla takich chwil warto pracować! 😀

Dla takich chwil warto pracować! 😀

Przerwa popołudniowa

W typowy dzień na campie miałyśmy zatem do przygotowania 3 posiłki dziennie, między którymi były przerwy: ranna i popołudniowa. Tylko w niedziele kończyłyśmy na obiedzie. Kolacje przygotowywały wówczas Counselorki, czyli dziewczyny, które opiekowały się małymi dziewczynkami. Przerwy popołudniowe były zazwyczaj dłuższe, ale my byłyśmy już bardziej leniwe. Zdecydowanie lepiej było zmobilizować się po śniadaniu, a nawet po kolacji do wysiłku niż po południu. Nie zawsze też dopisywała nam pogoda. Na Campie panował nawet dość ciekawy mikroklimat. Było zdecydowanie chłodniej, niż np. w oddalonym o 20 min drogi Orfordzie. O ile w upały, temperatura na Campie była idealna i przyjemna, o tyle już w pochmurne dni trzeba było się cieplej ubierać. Tak więc różnie bywało.

  • Wolne popołudnia

Czasami na wieczory przygotowywane były jakieś pikniki czy imprezy z drugim Campem. Dla nas super, bo w końcu działo się coś nowego i omijało nas przygotowywanie posiłku. W ten sposób (czyli taki piknik z muzyką) świętowaliśmy np. 4 lipca, Dzień Niepodległości. Wszystkie dzieci ubrane były w patriotyczne ciuchy, albo chociaż w kolory jakie są na amerykańskiej fladze. Wieczorem  zapewnili nam nawet pokaz sztucznych ogni.

Niestety, z przykrością stwierdzam, że czasami właściciele Campu zapominali o nas na amen. Pamiętam jak kiedyś wypożyczyłyśmy auto i pojechałyśmy sobie na wycieczkę, a po powrocie zapytano nas czemu nie przyszłyśmy na imprezę czy jakieś tam wydarzenie. Zdziwione i jednocześnie zawiedzione odparłyśmy, że nikt nam nie powiedział o tym, a tym bardziej już nie zaprosił… Tak więc nie zawsze uczestniczyłyśmy w życiu Campa.

Zazwyczaj kiedy nie musiałyśmy już przygotowywać kolacji i miałyśmy pół dnia wolnego, z pomocą zorganizowania nam super wycieczek przychodził wówczas Jimmy – złota rączka Campu. Starszy, przeuroczy Pan, który choć nie znał naszych imion 😀 wydawał się być najbliższą dla nas osobą na Campie. Znał po polsku dwa słowa: mleko i dzień dobry 😀 😀 Świetnie się z nim bawiłyśmy, a on pokazał nam spory kawałek New Hampshire. O naszych wycieczkach po tym małym stanie, możecie poczytać tutaj.

4 lipca

Kolacja

Właściwie to niewiele różniły się od obiadu, gdyż także były serwowane na ciepło. Dla nas tak obfite kolacje i dwa ciepłe posiłki dziennie były katorgą 😛 Ciężko było sobie je odmówić, choć miałyśmy świadomość jakie to niezdrowe i kaloryczne. Nawet wizja otyłych Amerykanów czasami nie potrafiła nas zahamować. 😛 Często obiecywałam sobie, że na kolacje zjem już tylko jogurt, ale rzeczywistość często była inna 😊(dlatego na urodziny dostałam tort z napisem: „Na kolacje zjem już tylko jogurt”). Do wysiłku po całym dniu pracy, też było ciężko się czasem zmusić! Stąd, po powrocie z USA przywiozłam dodatkowe 5 kg. I nie tylko ja miałam z tym problem- więc pilnujcie się 😉

Wiadomo, że sprzątanie po kolacji to było coś, co chciałyśmy zrobić w jak najbardziej ekspresowym tempie – w końcu wieczór był dla nas wolny i był najdłuższą przerwą. Zazwyczaj, udawało nam się skończyć przed 20:00 wraz z jedzeniem kolacji. Na koniec musiałyśmy jeszcze umyć podłogę. Tak kończyła się nasza praca każdego dnia.

Fajnie mieć urodziny na Campie 🙂

Wieczorami…

Wieczorami wstępowało w nas drugie życie 😀 Dosłownie. Albo namiętnie grałyśmy w tenisa (do tego stopnia, że aż się z nas śmiali, że takie sportsmenki jesteśmy – i coś w tym było, bo jak z kortu schodziłyśmy to zawsze wymęczone i przepocone), albo jechałyśmy do Walmartu. Choć miałyśmy dostęp do jedzenia – to czasami miałyśmy potrzebę odwiedzenia tego sklepu lub po prostu chęć wyrwania się z Campu 😀 Auto było do naszej i Counselorek dyspozycji. Trzeba było je wcześniej zarezerwować jeśli chciałyśmy mieć pewność, że je zabierzemy, lub po prostu szłyśmy na farta. Nie płaciło się za użytkowanie, tylko za zużytą benzynę. Do Walmartu jechało się 20 min w jedną stronę, więc średni koszt (zazwyczaj jeździłyśmy w 3) wynosił nas 3-4$. Zanim jednak pojechałyśmy same, nasz szef kuchni zabrał nas na kilka przejażdżek po okolicy, żebyśmy mogły oswoić się z automatem.

Jeżeli chodzi o alkohol, to jak wiadomo w Stanach można pić od 21 roku życia. Tak samo jest z wejściem do klubu. My, wszystkie miałyśmy skończone 21 wiosen (ja miałam wtedy 23). Oczywiście na Campie alkohol był zabroniony, ale umówmy się, że każdy wie jak to w takich kwestiach z młodzieżą bywa. Nam akurat tak bardzo na alko nie zależało, ale miło było od czasu do czasu czegoś się napić. Zazwyczaj robiłyśmy to bardzo dyskretnie, tak żeby nikt tego nie widział (zwłaszcza dzieci) i ogólnie nie było z tym żadnego problemu. W domku miałyśmy lodówkę, której nikt nie kontrolował.

Powrót do lat 60-tych? Choć do naszej dyspozycji był Chevrolet Tahoe, to gdy nie udało nam się go wcześniej zaklepać, musiałyśmy brać wtedy co było 😀

Prysznic i inni mieszkańcy Camp America

Jak już wyżej wspomniałam, prysznice dostępne były w specjalnym domku. W naszym domku były tylko dwa kibelki i dwie umywalki. Nie sądziłam jednak, że codzienna wyprawa pod prysznic będzie dla nas niezwykłym przeżyciem, któremu poświęcam nawet specjalne miejsce w tym poście. Prysznic był dla nas wyzwaniem. I nie mam tu na myśli zimnej wody, czy ogólnie zimnej temperatury, która czasem dokuczała. Tu ważyły się losy zawału serca. Nad naszymi głowami mieszkały sobie wielkie pająki. Jeszcze takich nie widziałam. Były centralnie nad naszymi prysznicami i z przerażeniem obserwowałyśmy każdy ich ruch. Kiedy siedziały na swoim miejscu – ok. Ale kiedy zmieniały położenie, to miałyśmy łzy w oczach 😀 Nie rzadko też piszczałyśmy pod prysznicem ze względu na nie. Na szczęście na głowę spadł jednej z nas tylko raz.

Pająki to nie jedyne atrakcje jakie na nas czekały. Widziałyśmy też piękną ćmę księżycową, a w naszym domku buszowały chipmunki (wiewiórki ziemne) i myszka. Nie rzadko chipmunki zjadały nam jedzenie, które przynosiłyśmy z kuchni, a rano budziły nas ich odgłosy i bieganie po naszym domku, do którego wchodziły za pomocą dziury w drzwiach. Niestety nie dawały się pogłaskać i były bardzo płochliwe. Tak więc typowy dzień na campie był pełen najróżniejszych wrażeń i wyzwań, o których nawet nam się nie śniło 😛

Taki słodziak chipmunk

A tak wyglądał sufit w domku z prysznicami…

Ćma księżycowa

Co się działo w lesie, zostaje w lesie 😉

Obok naszego Campu był drugi Camp tylko, że dla chłopców. Nie wolno było nam się z nimi kontaktować (takie tam dziwne zasady), ale wieczorem wszyscy przychodzili do pobliskiego lasu w celu bliższego zapoznania się. Był alkohol, ognisko i sercowe sprawy. Nie rzadko Counselorki wracały skacowane. Niestety, tutaj więcej nie mogę Wam zdradzić. Bądźcie świadomi, że wyjścia do lasu kradną wasz cenny czas na sen 😛

W nocy

W nocy było bardzo zimno. Często spałam w polarze i w śpiworze, pomimo, że miałyśmy oprócz tego kołdry i koce. Dlatego warto zabrać ze sobą śpiwór. Nawet koniecznie.

Między nami dziewczynami

Wiecie jak to jest, kiedy cztery obce dziewczyny mieszkają ze sobą w jednym domku, widują się codziennie, razem pracują i spędzają ze sobą czas wolny? W końcu przestajemy być dla siebie obce, a nawet poznajemy się zbyt dobrze. Wiadomo, że czasem było gorzej, było parę kłótni i nieprzyjemności, ale z drugiej strony nie widzę w tym nic dziwnego. Przy takiej ilości wspólnie spędzanego czasu, lepszych i gorszych dniach, zawsze ktoś komuś zalazł za skórę. Ale ogólnie dałyśmy radę i to najważniejsze 😉 Mimo to uważajcie na kogo traficie 😀

Pora na Was!

Tak wyglądał mniej więcej mój typowy dzień na campie. Jeśli macie jakieś pytania dotyczące tego jak wyglądał typowy dzień na campie jeszcze bardziej szczegółowo 😀 to pytajcie. Zajrzyjcie też na inne blogi i oficjalną stronę Camp America!!

Polecam Wam także:

Relacje z wyprawy na Mount Washington (1917 m n.p.m.)

Jak się przygotować na wyjazd do USA w ramach programu studenckiego

Co warto zobaczyć w New Hampshire 

Oficjalna Strona Camp America

Podobał Ci się wpis? Chcesz nas docenić? Zostaw serduszko/komentarz pod postem lub polub nas na facebooku albo zaobserwuj na Instagramie. Ciebie nic nie kosztuje, a nas do dalszej pracy motywuje! 🙂 <3

Brak komentarzy

Zostaw komentarz